Manham.
Małe spokojne miasteczko. "Krajobraz pozbawiony zarówno życia, jak i
konkretnych kształtów. płaskie wrzosowiska i upstrzone kępami drzew
mokradła". To tu doktor David Hunter szuka schronienia przed okrutną
przeszłością. Sądzi, że przeżył już wszystko to, co najgorszego może
przeżyć człowiek. Sądzi, że wie o śmierci wszystko. Ale śmierć, "ów
proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na
cuchnące składniki wyjściowe", wdziera się do Manham. I to w
niewyobrażalnie wynaturzonych formach. Jeszcze nie wiemy, dlaczego
Hunter - wybitny antropolog sądowy - zaszył się tu jako zwykły lekarz.
Dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić czas i sposób
dokonania każdej zbrodni. Wiemy tylko, że się boimy. Razem z
mieszkańcami Manham czujemy odór wszechobecnej śmierci. Giną młode
kobiety, dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki, ktoś podrzuca
pod drzwi martwe zwierzęta, ktoś zastawia sidła na ludzi. Spokojne
miasteczko rozsadza strach i nienawiść.
Każdy może być ofiarą...
I każdy może być zwyrodniałym mordercą... /opis z tyłu książki/
Podobno książka miała po trzydziestu sekundach czytania wywołać u mnie dreszcz, a po minucie miałam mieć serce w gardle...
Nic z tych rzeczy. Pierwsze strony czytałam z wielkim zaciekawieniem. Było o... przemilczę, bo popsuje Wam czytanie. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej sie wciągałam. Czułam strach. Miałam się na baczności. Morderca czyhał. Obserwował.
Jak każdy czytelnik tego typu książek już analizowałam go mógł być mordercą i dlaczego. Z zaciekawieniem i rosnącym napięciem obserwowałam (tak... obserwowała, bo ja byłam w tym miasteczku... razem z mieszkańcami przerażona czekałam na to co będzie...) okolicę, ludzi... Wszystko.
Od strony 190 zaczął się ból. Fizyczny. Bolało. Autor dodał (pierwszy raz) przemyślenia i odczucia ofiary. To co rozbił z nią psychopatyczny zabójca było opisane dokładnie. Wręcz przerażająco dokładnie.
Koniec był straszny... Niby oczywisty... Smutno się zrobiło.
Autor dodał jednak epilog. I wiecie co? Nic nie było takie jak się wydawało. Po tych 6 stronach - niby mało, ale jednak - znów można było wrócić do normalnego świata...
Udało się... Tylko tyle powiem.
Książka warta przeczytania. Zastanawiałam się nad nią w zeszłym roku, ale usłyszałam od znajomych, że te opisy ciał są okropne (bujda ;p ja tam mam słabość do antropologii i kryminologii) i niestety nie przeczytałam jej. Wtedy. Ale nadrobiłam to. A teraz ją polecam.
Każdy może być ofiarą...
I każdy może być zwyrodniałym mordercą... /opis z tyłu książki/
Podobno książka miała po trzydziestu sekundach czytania wywołać u mnie dreszcz, a po minucie miałam mieć serce w gardle...
Nic z tych rzeczy. Pierwsze strony czytałam z wielkim zaciekawieniem. Było o... przemilczę, bo popsuje Wam czytanie. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej sie wciągałam. Czułam strach. Miałam się na baczności. Morderca czyhał. Obserwował.
Jak każdy czytelnik tego typu książek już analizowałam go mógł być mordercą i dlaczego. Z zaciekawieniem i rosnącym napięciem obserwowałam (tak... obserwowała, bo ja byłam w tym miasteczku... razem z mieszkańcami przerażona czekałam na to co będzie...) okolicę, ludzi... Wszystko.
Od strony 190 zaczął się ból. Fizyczny. Bolało. Autor dodał (pierwszy raz) przemyślenia i odczucia ofiary. To co rozbił z nią psychopatyczny zabójca było opisane dokładnie. Wręcz przerażająco dokładnie.
Koniec był straszny... Niby oczywisty... Smutno się zrobiło.
Autor dodał jednak epilog. I wiecie co? Nic nie było takie jak się wydawało. Po tych 6 stronach - niby mało, ale jednak - znów można było wrócić do normalnego świata...
Udało się... Tylko tyle powiem.
Książka warta przeczytania. Zastanawiałam się nad nią w zeszłym roku, ale usłyszałam od znajomych, że te opisy ciał są okropne (bujda ;p ja tam mam słabość do antropologii i kryminologii) i niestety nie przeczytałam jej. Wtedy. Ale nadrobiłam to. A teraz ją polecam.
Recenzja z 2011 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz